Klub „44” w Sao Paulo

dnia

-rozmowa z wieloletnim prezesem Klubu „44” – panem Leszkiem Biłykiem

-Skąd wzięli się Polacy w Sao Paulo?

-Najwięcej jest ich z czasów II wojny światowej. Są także potomkowie dawnych emigrantów, z końca i przełomu XIX i XX wieku.

Pan wyemigrował do Brazylii zaraz po II wojnie światowej, dlaczego właśnie tam?

Podobnie jak wielu innych naszych rodaków brałem udział w kampanii wrześniowej w 1939 roku. Dostałem się nawet ze swoim pułkiem do Warszawy i broniliśmy jej tak długo jak się tylko dało. Potem po kapitulacji udało mi się uciec do Łodzi, gdzie się urodziłem i gdzie mój ociec był adwokatem, a w czasie wojny bolszewickiej komendantem obrony miasta.

1-prezes-leszek-bilyk

-Wróćmy jeszcze jednak do czasów II Rzeczpospolitej…

Ojciec mój został przeniesiony z Łodzi, w roku 1936, do Tarnopola, a potem do Lwowa, gdzie piastował funkcję wojewody – ostatniego w historii polskiego wojewody lwowskiego.

Ojciec urodził się we Lwowie, a wychowywał w Brzeżanach. Rząd, na sugestię gen. Rydza Śmigłego, uznał ojca za osobę, która znając dobrze galicyjskie stosunki, może tam zdziałać wiele dobrego. Po ewidentnych więc sukcesach w Tarnopolu, przeniesiono go do Lwowa, gdzie pracował aż do wkroczenia wojsk sowieckich na Kresy w dniu 17 września 1939 roku.

-Pan też przeniósł się z Łodzi na Kresy…

-W Tarnopolu ukończyłem gimnazjum, jeszcze w systemie 8 letnim. Potem wróciłem do rodziców do Lwowa. Zdecydowałem się wówczas na służbę w wojsku. Ojciec sugerował piechotę – I Pułk Legionów, matka uważała, że najlepsza byłaby marynarka, bo dobrze mi w kolorze granatowym. Zdecydowałem się jednak na kawalerie i na rok poszedłem do Grudziądza do XIV Pułku Ułanów.

Potem, w roku 1938, rozpocząłem studia prawnicze na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie. Latem 1939 roku rozpoczęła się mobilizacja. Skierowano mnie do pułku na Łyczakowie, gdzie zostałem dowódcą plutonu karabinów maszynowych. To były cztery karabiny maszynowe na taczankach. Brałem też udział w ostatniej szarży XIV Pułku Ułanów pod Warszawą, na Wólce Węglowej i w walkach na Czerniakowie.

-A co stało się z Pana ojcem, ostatnim wojewodą lwowskim?

-Kilka lat temu reżyser Jerzy Janicki, pochodzący też z Lwowa, nakręcił o nim i jego śmierci film. On jeszcze jako wojewoda lwowski obiecał ludziom, że będzie bronił miasta przed nieprzyjacielem do końca. Jego manifest został opublikowany w lwowskiej prasie, a jego wycinki zachowałem do dziś.

We wrześniu 1939 roku ojciec został wezwany przez premiera do Kut. Tam się dowiedział o ucieczce rządu do Rumunii i o zwolnieniu go z zajmowanego stanowiska. Mógł więc wyjechać za granicę, tak jak zrobili to inni.

Zawrócił jednak samochód  i kazał się wieść do Lwowa. Nie dojechał tam już jednak nigdy. Drogę powrotu odcięły mu wojska nieprzyjaciela. Zatrzymał się więc w węgierskim wówczas Mukaczu, gdzie w hotelu popełnił samobójstwo. W zostawionym liście napisał, że nie mógłby spokojnie żyć na obczyźnie i że nie jest w stanie dotrzymać danego mieszkańcom Lwowa słowa. Napisał też, że jego myśli są teraz z Polską, żoną i dziećmi i… się zastrzelił. Napisał też, że zanim Polska będzie ponownie wolna zginie jeszcze wielu naszych synów.

-Co działo się z Panem po upadku Warszawy?

Wróciłem do Lwowa, do mieszkania mojej siostry. Tam zostałem aresztowany przez Niemców, jako jeden z 40 zakładników – tuż przed świętem 11 listopada, co stanowić miało gwarancję przed ewentualnymi polskimi rozruchami. Stamtąd trafiłem następnie do niemieckiego oflagu, w głębi Rzeszy.

Kiedy Niemcy zorientowali się, że nie jestem oficerem, wysłali mnie do pracy. Razem z innymi więźniami brukowaliśmy drogi. Potem byłem pomocnikiem na ciężarówce. Pod koniec wojny udało  mi się uciec Niemcom, trafić do Amerykanów i do Wojska Polskiego, gdzie zostałem adiutantem gen. Stanisława Kopańskiego – organizatora i dowódcy Brygady Strzelców Karpackich, a następnie szefa Sztabu Wodza Naczelnego Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie.

Czy już wówczas myślał Pan o emigracji do Brazylii?

-Wracanie do Polski po wojnie było nonsensem. Tam już byli czerwoni. Zacząłem się więc zastanawiać, co mam z sobą zrobić? Dowiedziałem się, że mój szwagier – wraz z moją matką, siostrą i siostrzeńcem wyemigrowali na stałe do Brazylii. Podążyłem więc ich śladem i w roku 1947 znalazłem się w Ameryce Południowej…

-… i trafił Pan właśnie do Sao Paulo…

Przyjechałem do Sao Paulo, najbardziej międzynarodowego miasta Brazylii, w którym znajdowały się także inne liczne kolonie i w którym rozmawiano we wszystkich niemal językach świata.

-Nie był Pan jedynym polskim emigrantem-żołnierzem, który zamieszkał w Sao Paulo?

-Nie, takich jak ja było wówczas wielu. Niektórzy jednak trafili do Argentyny. W Sao Paulo znalazło się może kilkuset, może ponad tysiąc emigrantów-żołnierzy. Osobiście znałem ich zaledwie kilkunastu. Zdecydowana większość moich kolegów wybrało Stany Zjednoczone, Kanadę i Australię.

Sao Paulo nie było nigdy dużą polską kolonią. W roku 1945 miasto miało 1,2 mln mieszkańców, trzysta tysięcy mniej niż Rio de Janeiro, które było wówczas stolicą. Dziś Sao Paulo ma dużo ponad 16 mln mieszkańców i jest kilka razy większe od Rio. Dziś mamy tu praktycznie wszystko: włókiennictwo, przemysł ciężki, samochodowy, chemiczny, elektroniczny. Sao Paulo mogłoby być nawet oddzielnym, niepodległym państwem.

Moja kariera w Brazylii rozpoczęła się od pracy w kamieniołomach mojego szwagra. Ojciec mnie wcześniej przestrzegał, że jak się nie będę uczył, to będę tłuk kamienie. I to mi się wówczas przypomniało. Później pracowałem w instalacjach elektrycznych w polskiej firmie oraz kilku innych. W końcu zostałem dziennikarzem i podjąłem pracę w piśmie samochodowo-turystycznym. Wówczas już dobrze mówiłem i pisałem po portugalsku.

Kiedy Polacy w Sao Paulo zdecydowali się na założenie własnego stowarzyszenia?

-Początkowo spotykaliśmy się ze sobą tylko towarzysko. W pierwszy czwartek miesiąca chodziliśmy do Antoniego Dygata na wieczorki polskie. Słuchaliśmy tam polskiej muzyki i rozmawialiśmy po polsku. Coraz częściej też rozmawialiśmy o potrzebie założenia klubu polskiego.

Stefan Neuding i jego żona powiedzieli, że jeśli ludzie zbiorą na klub 100 tys. kruzeiros, to oni dołożą drugie sto tysięcy. Tak się też stało. Znaleźliśmy lokal. Pan Mirosław Szabuniewicz, architekt, dostosował plany. Ktoś musiał nastepnie przeprowadzić cała przebudowę lokalu klubowego. Wziąłem więc należny mi 3 miesięczny urlop ze swojej firmy i lokal klubowy przebudowałem.

W pierwszym zarządzie naszego klubu znaleźli się: Stefan Neuding – jako jego prezes, Mirosław Szabudniewicz – jako pierwszy wiceprezes, Stefan Landau – jako drugi wiceprezes, Henryk Jonas – jako dyrektor-skarbnik i ja – w charakterze dyrektora-sekretarza klubu.

W naszym klubie był teatrzyk, codzienne kolacje i częste wieczorki taneczne. Osobiście byłem wówczas odpowiedzialny za cały klub, do którego zaglądało nieustannie wielu Polaków. Trudno mi jednak dziś dokładnie określić ich liczbę, podobnie jak ilość całej kolonii polskiej w Sao Paulo.

Zaraz po II wojnie światowej mogło być w Sao Paulo nawet ponad 15 tysięcy Polaków. Do klubu przychodziła jednak tylko ich część. Robotnicy do nas raczej nie zaglądali, bo wśród inteligencji nie czuli się najlepiej. Dziś nasza siedziba znajduje się już w trzecim miejscu, przy Fundacji księcia Sanguszki.

4-klub-44-tablica-pamiatkowa

-Skąd wzięła się nazwa Klub „44”?

-W Polsce rządzili czerwoni. Gdybyśmy więc nazwali nasz klub „polskim” to do naszej działalności mogliby się mieszać pracownicy polskiego, komunistycznego konsulatu. Takiej sytuacji nikt z nas by nie zaakceptował. Nikt z nas nie chciał mieć nic wspólnego z Polską komunistyczną. Wymyśliliśmy więc nazwę Klub „44”.

Nie stwarzaliśmy natomiast żadnych ograniczeń dla naszych członków. Mogliśmy zapraszać do            klubu nawet swoich brazylijskich przyjaciół. Statut zabraniał tylko przyjmowania w klubie ludzi z komunistycznej Polski. Nie mogłem więc zaprosić do naszego klubu nawet swej bratanicy z kraju, choć ona nie była członkiem partii komunistycznej. Na szczęście ona to zrozumiała.

Kiedy zakładaliśmy nasz Klub „44”, to tworzyło go, tak dziś mówimy, czterdziestu Żydów i czterech Polaków. Tu jest nadal dużo Żydów, którzy czują się Polakami, czy polskimi Żydami. Pierwszy nasz zarząd był także prawie w całości żydowski. Oni także i dziś zaglądają do nas.

-Czym obecnie zajmuje się Wasz Klub?

-Nadal zajmujemy się życiem społecznym. Jako prezes jestem tu obecny w każdą niedzielę na kolacji. Mój syn ma w pobliżu Sao Paulo stadninę koni arabskich „Polana” pochodzących z Janowa Podlaskiego, Michałowa i Białki. On bardzo mi pomaga w prowadzeniu klubu. Obok nas mieszkają ludzie. To nie ma nic wspólnego z naszym klubem. Wszystkie te bowiem budynki są własnością Fundacji księcia Sanguszki. My wynajmujemy tu, za symboliczną opłatę, swoje pomieszczenia.

Dziś do Klubu nie zagląda już tak wielu ludzi jak dawniej. Sao Paulo to wielkie miasto i dla starszych dojechać tu nie jest już tak łatwo. Nie możemy więc liczyć na zbyt wielka frekwencję. W pobliżu nie ma też bezpośredniego przystanku metra.

-Czy udało się Panu napisać kronikę kolonii polskiej w Sao Paulo?

-Z wielu powodów nigdy się tym nie zajmowałem. Trudno byłoby mi być chyba dom końca obiektywnym. Sam byłem przecież wieloletnim uczestnikiem życia naszej kolonii. Nie potrafiłbym też pisać tylko o sprawach dobrych. Każdy medal ma przecież dwie strony. Nie wszystko, co działo się u nas było zawsze najlepsze. O tym też nie chciałbym pisać.

-Z kim dziś współpracuje Wasz Klub?

Najbardziej otwarty jest dziś dla nas konsulat generalny RP w Sao Paulo. Popiera nas we wszystkim i nam pomaga. W naszym klubie wspólnie z konsulatem generalnym RP organizujemy święta 3 maja i 11 listopada. Dziś już uważamy się za placówkę polską. Pomagamy też wszystkim, którzy się do nas zgłoszą. Polska jest już dziś na szczęście inna.

Współpracujemy też z kapelanię polską, która mieści się przy brazylijskim kościele salezjanów. Kiedy ten kościół budowano pracowali przy nim polscy robotnicy, którzy zbudowali w nim boczny ołtarz MB Częstochowskiej i tak już zostało. Właśnie tam nadal odprawia się polskie nabożeństwa, choć przychodzi tam coraz mniej ludzi. Dzieci polskich emigrantów po polsku już raczej nie mówią, albo bardzo słabo. Od czasu jednak, kiedy pracują tam Księża Chrystusowcy sytuacja znacznie się polepszyła. Mamy więc nadzieje, że nasz klub będzie jeszcze przez wiele lat potrzebny tutejszej Polonii.

-Tego więc Panu Prezesowi i całej Kolonii Polskiej w Sao Paulo życzę. Dziękuje też za interesującą rozmowę.

                                                                                                                       Leszek Wątróbski

zdjęcia Leszek Wątróbski

  1. Klub „44” w Sao Paulo
  2.  Leszek Biłyk
  3. Tablica pamiątkowa Klubu „44”

 

 

 

Dodaj komentarz